sobota, 12 maja 2012

Rozdział 4 "Odpowiedzialność za słowa i czyny"

Mijały kolejny godziny, a Wera wciąż siedziała przy łóżku ojca. Minęła już chyba doba, od kiedy ostatni raz spała, nie wspominając już o jedzeniu. Niewygodne szpitalne krzesło sprawiało, że drętwiały jej nogi, więc wstawała, co jakiś czas by je rozprostować, ale nie opuszczała sali zajętej przez Ilję. Jamesa akurat nie było, ale nie licząc ostatniej godziny, czuwał przy Pudowkinie razem z nią. Gdzie był chłopak – nie miała pojęcia. Zaczęła się już nawet zastanawiać, czy nie miał po prostu dosyć przebywania w szpitalu i postanowił się ulotnić. Bardzo szybko przekonała się o tym, jak błędne były jej rozmyślania. James wkroczył do sali z szerokim, choć zmęczonym uśmiechem. W rękach trzymał spore papierowe torby, z których dochodził Werę zapach ciepłego posiłku – chińszczyzny? Nie, to nie było to. Czuła, że to coś orientalnego, ale chyba bardziej wyszukanego niż makaron czy ryż w pudełku. Dopiero teraz Wera uświadomiła sobie, jak bardzo jest głodna.

- Pomyślałem, że zgłodniałaś – zakomunikował James i podał jej jedną z papierowych toreb.

- Co to? – zapytała dziewczyna szybko wyciągając kolejne pojemniki i ustawiając je na stoliku przed sobą – Ciekawie pachnie.

- Kung-pao, kuchnia syczuańska – odrzekł James pakując sobie do ust pierwszą porcję potrawy.

Kuchnia syczuańska nic Werze nie mówiła, ale od zapachu jedzenia i uczucia głodu zaczęło się jej już kręcić w głowie, więc zrezygnowała z dalszych pytań. Zjedli szybko, w milczeniu. Dziewczyna odezwała się dopiero wtedy, gdy James sięgnął po kubek by nalać jej kawy z termosu.

- Dziękuję ci. To bardzo miłe, że jesteś tutaj ze mną. – powiedziała Wera nieśmiało, nieco zawstydzona, że nie zaczęła od podziękowań zanim zjadła przyniesiony przez Jamesa posiłek.

Na policzkach chłopaka pojawił się lekki rumieniec. Odchrząknął nerwowo podając jej kubek i dopiero wtedy się odezwał.

- Nie ma za co. Czuję się odpowiedzialny, naprawdę nie chciałem, żeby tak wyszło. Nie sądziłem, że w ogóle może dojść do takiej sytuacji. Mam nadzieję, że wybaczysz mi kiedyś… - urwał zdanie w połowie, na jego twarzy malowały się trudne do zidentyfikowania uczucia.

- James… - Wera przysunęła się do chłopaka – nie winię cię za tą sytuację. Mój ojciec jest ochroniarzem, od kiedy pamiętam. Zawsze wiedziałam, że to niebezpieczny zawód. To cud, że do tej pory nic mu się nie stało.

- A twoja mama? Nie widziałem jej tutaj. Wie, co się stało? – zapytał chłopak, do którego dopiero dotarło, że poza Werą nikt Ilji nie odwiedzał.

Wera odwróciła się w kierunku okna, tak żeby James nie mógł zobaczyć jej twarzy. Poczuła w żołądku bolesny uścisk. Nie chciała opowiadać temu, jakby nie patrzeć, obcemu człowiekowi o swojej matce, nie chciała opowiadać o niej nikomu. Rany na jej duszy wciąż były zbyt świeże, wystarczyłoby tylko kilka wspomnień by znów się otworzyły. Ale czy pytanie już nie padło? Czy nie było już za późno by bronić się przed falą obrazów z przeszłości i bólem?

***

Gdy tylko Justin zadał Werze pytanie dotyczące jej matki, zdał sobie sprawę, jaką gafę popełnił. Uśmiech zniknął z twarzy dziewczyny, co zauważył, mimo że tak szybko odwróciła się do niego plecami. „Dlaczego zawsze muszę przy niej robić z siebie takiego kretyna – wyrzucał sobie w myślach – skoro nie ma tutaj jej matki to pewne, że coś jest nie tak. Pewnie jej rodzice są rozwiedli, albo matka zostawiła Werę, gdy była jeszcze małym dzieckiem, albo… – rozmyślał”.

- Moja mama – drżący głos Wery wyrwał Justina z transu – umarła rok temu. Chorowała od dawna. Zaczęło się dziesięć lat temu. Rak kości. Pięć lat temu choroba zaczęła się cofać. Myśleliśmy… Myśleliśmy, że walka z chorobą zakończy się zwycięstwem, ale wkrótce potem nastąpiła regresja. Wszystko działo się tak szybko. Rak zaatakował ze zdwojoną siłą. Chemia powoli przestawała działać, aż w końcu nie dawała już żadnych efektów. – drżenie głosu Wery przerodziło się w cichy płacz – Rok temu, gdy lekarze oznajmili, że nie mogą już nic zrobić, że pozostały tylko eksperymentalne terapie, odmówiła leczenia. Powiedziała, że chce umrzeć z resztką godności, która jeszcze jej pozostała. – tutaj głos dziewczyny się wzmocnił, Justin wyczuwał w nim trochę złości i poczucie krzywdy. – I umarła. W nocy. Była taka blada, taka spokojna, taka…

Wera zamilkła. Cisza zdawała się Justinowi jeszcze gorsza niż wyznanie, które usłyszał – potęgowała je. Bieber podszedł do dziewczyny i stanął przed nią. Siedziała wpatrzona w podłogę.

- Ja… nie wiedziałem. Naprawdę mi przykro, że znowu sprawiłem ci ból.

Nie odpowiedziała. Delikatnie chwycił jej podbródek i spojrzał w zapłakane oczy.

- Twoja mama musiała być wspaniałą kobietą. Z pewnością jest z ciebie dumna. Nigdy nie spotkałam kogoś tak… - Justin klęknął przed dziewczyną by mogli znaleźć się na równej wysokości. – silnego. Jesteś niesamowita, Wero, nie zapominaj o tym.

Tak bardzo chciał ją pocieszyć, powiedzieć coś, co odsunęłoby w niepamięć jego nieprzemyślane pytanie. Czuł na swojej twarzy ciepły, przyspieszony oddech brunetki. Ich usta dzieliły centymetry, wystarczyło tylko przybliżyć się jeszcze trochę by mogły się spotkać. I wtedy Justin podjął decyzję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz