niedziela, 13 maja 2012

Rozdział 7 "Zapomniana modlitwa"

Wera patrzyła jak jakaś dziewczyna wbiega do pokoju, rzuca się na Justina i go całuje. Ot tak, po prostu. On wyglądał na nieco zdziwionego, ale też szczególnie nie opierał się przed pocałunkiem tamtej.

A więc to tak, to musiała być jego dziewczyna. Wera poczuła ukłucie zazdrości w sercu, ale zaraz stłumiła je narastającą złością. Ona już dobrze znała tych chłopaków, którzy grają na dwa fronty. Słodcy, przymilni, byle tylko wyrwać jak najwięcej lasek, bo jedna to za mało. W dodatku ta jest całkiem niczego sobie: długie rzęsy, lśniące czarne włosy, śliczna buźka… Nie ma co walczyć z wiatrakami. Wera podjęła decyzję.

- Halo, przepraszam – powiedziała. Musiała odchrząknąć, bo jej głos początkowo nie brzmiał wystarczająco pewnie. Musiała być twarda.

Justin oderwał się od ust dziewczyny. Oboje spojrzeli na Werę. On może był trochę speszony, ale to już nie było ważne. Wera miała szczerze dość tej huśtawki nastrojów, ciągłych niespodzianek i niemiłych rozczarowań, których nieustannie doznawała w towarzystwie Biebera. KONIEC!

- Ekhm… Bardzo dziękuję, że byłeś… że był pan taki miły i zawołał lekarzy, ale już mi lepiej. – Splotła ręce na piersiach i twardo wpatrywała się w Justina. Do jego dziewczyny chyba dopiero dotarło, że w sali jest ktoś poza nią i Bieberem, bo ze zdziwieniem spoglądała to na niego, to na Werę. - Nie będę pana zatrzymywać. Bardzo dziękuję za pomoc, ale teraz jestem trochę śpiąca i potrzebuję zostać sama.

Justina wmurowało. Przez dłuższą chwilę starał się coś powiedzieć, ale mu się nie udawało, aż w końcu jego dziewczyna wstała i pociągnęła go za rękaw.

- Chodź, Dziubku, jestem głodna – powiedziała, podejrzliwie patrząc na Werę.

Justin w końcu wstał. Zanim wyszedł za drzwi podniósł rękę, jakby chciał pomachać na pożegnanie, ale się rozmyślił.

Kiedy trzasnęły drzwi, Wera sięgnęła po leżącą na stoliku obok łóżka gazetę, wydanie sprzed kilku dni i na okładce było zdjęcie Justina w poplamionym krwią podkoszulku. Zamachnęła się i cisnęła gazetą przez pokój.

- Pieprz się, Bieber! – krzyknęła.

***

- Dziubku, kim była ta dziewczyna? – zapytała Selena, kiedy tylko zatrzasnęły się za nimi drzwi Sali szpitalnej, w której leżała Wera.

Justin wzruszył ramionami.

- Nikt taki – powiedział. – Zwykła dziewczyna. Zemdlała i ją zobaczyłem, zawołałem lekarzy. Tylko tyle.

Selenie takie wytłumaczenie pasowało. I dobrze. Justin odruchowo złapał ją za rękę. Dziewczyna paplała nieustannie o jakichś bzdurach i nie chciało mu się tego słuchać. Myślami cały czas był przy Werze. Nie tak miało być. Nie podejrzewał, że coś, że ktoś znowu wszystko spieprzy. Już tak niewiele dzieliło ich od pocałunku. Gdyby tylko Selena nie wpadła na cholerny pomysł przyjazdu.

A może tak właśnie miało być? Może tak jest dobrze i właściwie? Selena jest jego przyjaciółką i dziewczyną od dawna, mają wspólne zainteresowania. Przede wszystkim doskonale rozumie rytm jego życia. Czy Wera też była w stanie wspierać go w czasie tras koncertowych, znosić długie okresy nieobecności, ciągłe napady fanek?

- O, patrz, restauracja chińska! Chodźmy tam. Padam z głodu, słowo daję! – Selena wyrwała go z zamyślenia.

Restauracja znajdowała się po drugiej stronie jezdni, dokładnie na wprost szpitala. To tam kupował kilka dni temu jedzenie dla siebie i Wery, kiedy czekali na przebudzenie się jej ojca. Wydawało mu się, że to było wieki temu.

Otworzył drzwi lokalu. W środku panował przyjemny chłód, wentylatory klimatyzacji pracowały cicho. Z półmroku wyłonił się chińczyk ubrany w tradycyjny strój. Zaprowadził ich do stolika, podał karty. Selena cały czas opowiadała, tym razem o torebce, którą kupiła dzień wcześniej. Ani słowa o szpitalu, jakby był tematem tabu.

Kelner przyniósł sałatkę z krewetkami dla niej, wodę dla niego. Ona cały czas mówiła. Justin popijał wodę i przyglądał się swojej… dziewczynie? Chyba tak, była jego dziewczyną. Spotykali się od jakiegoś czasu, myśleli o zamieszkaniu razem, układało im się całkiem dobrze, przez pewien czas Justin nawet myślał, że kocha Selenę. Patrzył teraz na jej usta pociągnięte bezbarwną pomadką, które nie zamykały się odkąd tylko wyszli z sali szpitalnej, w której leżała Wera. O czym w ogóle ona mówiła? Nie wiedział, nie mógł się skupić. Nie mógł patrzeć na usta Seleny, nie myśląc o ustach Wery.

Odstawił szklankę na stolik.

- Selena, wychodzę.

Selena zamrugała i uśmiechnęła się.

- Dobrze, kochanie, nie musisz mi się spowiadać. Toaleta jest chyba tam, na końcu – odpowiedziała, wskazując drzwi w głębi sali restauracji. - Ja tutaj poczekam.

Justin pokręcił głową.

- Nic nie rozumiesz. Ja WYCHODZĘ.

I wstał, zostawiając dziewczynę samą przy stoliku. Kiedy wyszedł z restauracji, słońce go oślepiło. Gorące kalifornijskie powietrze wypełniło mu płuca, kiedy odetchnął głęboko z ulgą. Przebiegł przez jezdnię.

Stał teraz znów pod drzwiami szpitala (ile to już razy je mijał w ciągu ostatnich dni?). Wszedł do środka i kiedy tylko poczuł znajomy już szpitalny zapach, puścił się biegiem, żeby jak najszybciej odnaleźć salę, w której zostawił Werę.

Serce waliło mu jak oszalałe, odepchnął kilku pielęgniarzy, którzy próbowali go zatrzymać. W końcu odnalazł drzwi z numerem 302. Nie pamiętał, kiedy ostatnio się modlił, ale wpadła mu do głowy śmieszna myśl, że tym razem modlitwa by się przydała. „Boże, proszę, żeby mi tylko wybaczyła to wszystko…” – pomyślał i nacisnął klamkę.

W sali panował półmrok. Zanim wzrok przyzwyczaił się do słabego oświetlenia, Justin już wiedział, że coś jest nie tak. W końcu spojrzał na łóżko. Łóżko było puste.

Rozdział 6 "Blisko i daleko"

Wera czuła się jak ostatnia kretynka. Nie rozpoznała Justina Biebera, dała się oszukać jakiemuś rozpuszczanemu wykonawcy popu. Chciała go pocałować. Myślała, że łączyło ich coś niesamowitego, niecodziennego, niespotykanego. A on ją oszukał.
Stała na tym pustym i zarazem przepełnionym korytarzu. Pokrzykiwania dziennikarzy zdawały jej się dochodzić zza gęstej mgły, albo… Było tak, jakby znajdowała się wewnątrz ogromnej, mydlanej bańki tłumiącej, ale niezupełnie wyciszającej zewnętrzne dźwięki. Wera chwiejny krokiem wycofała się w kierunku miejsca, gdzie szpitalny korytarz zakręcał, odcinając ją zupełnie od nachalnych paparazzi. Wszystko ucichło. Nie było JEGO, nie było tej bandy sępów, a zamach na jej ojca nigdy się nie wydarzył. Poczuła się lekka i miękka, jakby unosiła się nad ziemią. Zrobiło jej się ciemno przed oczami i bez siły osunęła się na sterylne, białe kafle.

***

Wera zniknęła z oczu Justina – w jednej chwili znajdowała się w zasięgu jego wzroku, w następnej już jej nie było. Nie wiedział, dlaczego, ale miał złe przeczucia. Krople potu wystąpiły na jego czole, a rozbiegane spojrzenie i przytupywanie nie uszły uwadze reporterów. „Pobiec za nią i narazić się na zemstę tej bandy? A może nic się jej nie stało, może to tylko moje wyrzuty sumienia?” – Justin bił się z myślami. „Teraz albo nigdy” – podjął decyzję i bez zbędnych wyjaśnień ruszył stanowczym krokiem w głąb korytarza, gdzie jak mu się wydawało, mogła pójść Wera. Usłyszał jeszcze, jak któryś z reporterów odzywa się podniesionym głosem: „No, moi drodzy! Chyba mamy to, po co tu przyszliśmy, prawda?” Potem nastąpił chwilowy rozgardiasz z nakładających się na siebie niezadowolonych głosów. Ludzie rozchodzili się wymachując rękami ze złości lub zniechęcenia i kierowali w stronę wyjścia ze szpitala.

Justin nie mógł znaleźć Wery. Zaniepokojony rozglądał się po szpitalnych korytarzach. Gdy nie natrafił na jej ślad postanowił wrócić do punktu wyjścia. „Może skręciła gdzie indziej?” – pomyślał i zagryzł wargi ze zdenerwowania.

- Nie, nie, nie… - Justin rzucił się w kierunku dziewczyny widząc jej bezwładne ciało.

Lekko rozchylone wargi Wery przybrały już nieco siny kolor, a sama twarz dziewczyny była nienaturalnie blada. „To się nie dzieje naprawdę” – myślał Justin chwytając dziewczynę. Chłopak biegł przez puste korytarze ogromnego szpitala – był środek nocy, więc poza pojedynczymi lekarzami dyżurnymi rozproszonymi po budynku nie mógł spodziewać się żywej duszy. Bieber biegł w stronę izby przyjęć znajdującej się po drugiej stronie budowli i krzyczał głośno, mając nadzieję, że ktoś zaalarmowany jego wołaniem przyjdzie mu z pomocą. Zdyszany wpadł na oddział ratunkowy. W jednej chwili zrozumiał przytłaczającą pustkę panującą w całym szpitalu – wszyscy znajdowali się tutaj. Nie było to dziwne zważając na fakt ogromu ciężko rannych potrzebujących pomocy – musiał mieć miejsce jakiś spory wypadek. Nie to było jednak w tej chwili najważniejsze dla Justina. Czym prędzej ruszył w kierunku pierwszego lepszego pracownika szpitala.

- Proszę jej pomóc. Straciła przytomność. Znalazłem ją może minutę temu, ale nie wiem, jak długo… - pielęgniarka nie musiała słuchać relacji chłopaka by stwierdzić jak poważny jest stan dziewczyny.

- Zestaw reanimacyjny, szybko! – wrzasnęła.

Gdy tylko Justin ułożył Werę na jednym z nielicznych wolnych łóżek, pielęgniarka odsunęła go stanowczym gestem ręki. Nie mógł nic więcej zrobić, wiedział o tym. Patrzył tylko z drugiego końca sali jak dwóch ratowników dopada do łóżka Wery i rozpoczyna próbę przywrócenia jej… życia?

***

Biel, biel, biel. Ascetyczna. Jasna do tego stopnia, że raziła delikatne oczy Wery. Poprawka – zamglona biel, jak zza woalu. Niebo? Nie. To tylko narząd wzroku po długim czasie nieużywania wracał do normalnego trybu działania. Obraz materializował się powoli, obok bieli pojawiały się plamy innych kolorów. Wreszcie Wera odzyskała umiejętność widzenia. Tak jak się spodziewała, leżała na szpitalnym łóżku. „Nie za dużo tego szpitala ostatnio?” – pomyślała. Rozejrzała się i wzdrygnęła na widok jasnowłosego chłopaka śpiącego przy jej łóżku. Bieber akurat się ocknął i spoglądał na nią rozbudzony.

- Co tu robisz? – dziewczyna przerwała krępującą ciszę.

- Czekałem aż wróci ci świadomość. Chciałam wiedzieć, jak się czujesz. Martwiłe… - Justinowi nie udało się dokończyć zdania, bo Wera przerwała mu wpół słowa.

- Ty? Ty się martwiłeś? Wybacz James, a przepraszam! Wybacz JUSTIN! Jakże mi przykro, że twoją sławna główkę zaprzątały takie negatywne uczucia!

- Wera, proszę, daj sobie coś wyjaśnić, ja naprawdę… - chłopak spuścił głowę szukając odpowiednich słów.

- Co naprawdę? Nie chciałeś mnie oszukać? Tak przypadkiem wyrwało ci się to niewinne kłamstewko o twojej tożsamości?!

- Nie mam pojęcia, dlaczego to zrobiłem. Może po prostu nie chciałem być z góry oceniany? Chciałem, żeby ktoś poznał mnie, a nie wokalistę z okładek kolorowych czasopism? – te zdania Justin wypowiedział już pewniej.

- Nie zalatuje ci to troszkę telenowelą? Mam uwierzyć, że po prostu upatrzyłeś sobie we mnie przyjaciółkę i bojąc się mojej reakcji podałeś mi fałszywe nazwisko? Co będzie dalej? Miłość od pierwszego wejrzenia?!

Zapadła cisza. Wera poczuła dziwny skurcz w żołądku podczas wypowiadania ostatnich słów – tak jakby kłamała albo po prostu mówiła coś bardzo nieprzemyślanego, czego mogłaby później żałować. Justin chciał zanegować jej słowa, chciał jej nawet wygarnąć to i owo za ten dziki atak na jego osobę, ale coś nie pozwalało mu się w ten sposób odezwać.

- Heh… telenowela… - mruknął pod nosem i zasępił się – Nie wiem, Wero. Myśl o tym, jak chcesz, ale wtedy… wiesz, o czym mówię… – przed oczami stanęło mu wspomnienie nieudanego pocałunku – miałem wrażenie jakbyśmy znali się całe wieki. Ja naprawdę chciałem cię pocałować. Pragnąłem tego. Walczyłem sam z sobą by po prostu nie chwycić cię mocno w ramiona i obiecać, że wszystko będzie dobrze, a cały ból kiedyś gdzieś odejdzie. I żałuję. Bardzo żałuję. Nie tego, że podałem ci nieprawdziwe imię, bo patrząc na twoja reakcję teraz, jestem niemalże pewny, że nie chciałabyś ze mną zamienić nawet jednego słowa. Żałuję, że cię wtedy nie pocałowałem. I choć to irracjonalne i niemalże masochistyczne po tym wszystkim, co mi powiedziałaś, to gdybym dostał drugą szansę na pewno bym to zrobił.

Wera wpatrywała się w Justina z niedowierzaniem. Czuła przecież to samo. To sprzeczne z rozumem pragnienie by być jak najbliżej niego.

- To przecież absurd… Justinie, ile my się znamy? Trzy dni? Cztery? W porywach pięć? Niemożliwe, żeby… - urwała, gdy Bieber położył palec na jej ustach.

- Czy wszystko musi być wytłumaczalne? Racjonalne? – Justin zachęcony reakcją dziewczyny przestał bronić się przed falą zalewających jego umysł uczuć i wziął Werę za rękę.

Wszystko działo się w zwolnionym tempie. Wera pozbawiona wcześniejszego gniewu, zaślepiona nowymi emocjami i wyznaniem chłopaka wyciągnęła rękę w jego kierunku. Jej palce delikatnie muskały jego policzek. Zamknęła oczy i rozchyliła lekko wargi, gdy Justin pochylał się by spełnić to ich niewinne pragnienie pocałunku.

- Otwórz oczy. Są takie piękne. – Bieber zatrzymał się w momencie, gdy ich usta dzieliło zaledwie kilka centymetrów.

Wera zarumieniła się, ale posłuchała chłopaka i podniosła powieki ukazując ciemne tęczówki. Justin uśmiechnął się. I wtedy niespodziewanie dobiegł ich dźwięk naciskanej klamki. Odskoczyli od siebie raptownie. Speszeni i… zawiedzeni? Drzwi otworzył się.

- Tu jesteś, kochanie! Wszędzie cię szukam. Nie odbierałeś moich telefonów, martwiłam się, że coś mogło ci się stać, więc przyjechałam. Cieszysz się? – Selena podeszła do Justina i pocałowała go, nieświadoma, że skradła pocałunek nie dla niej przeznaczony.

Rozdział 5 "Utracone nadzieje"

Odsunął się szybko od Wery, wymamrotał krótkie „przepraszam” i wyszedł z sali. Nie za bardzo miał gdzie uciekać. Jedynym miejscem, które wydawało mu się odizolowanym i niedostępnym dla dziewczyny była męska toaleta. Zresztą i tak potrzebował zimnej wody by doprowadzić się do porządku. Stanął przed lustrem i spojrzał na swoją zmęczoną twarz. Sińce pod oczami nie były może aż tak okropne, ale dawno ich u siebie nie widział. W końcu był gwiazdą, wymuskanym chłopcem, który mógł spać po dwanaście godzin dziennie, jeżeli tylko tego zapragnął (swoja drogą było to nawet wskazane z uwagi na jego głos, który brzmiał najlepiej, gdy był wypoczęty). Odkręcił kran, nabrał trochę wody w dłonie i przemył twarz. Spojrzał w lustro raz jeszcze. Krople wiły się po jego obliczu by zakończyć swą drogę na podbródku i stamtąd ostatecznie spaść i zniknąć w odpływie umywalki. Włosy najbliżej czoła także nie uchroniły się przed zamoczeniem, i z nich spadały łezki wody.

- Dlaczego to wszystko się dzieje? Jak mogę ją oszukiwać? Dlaczego tak się nią przejmuję, przecież wcale jej nie znam! – wyrzucał sobie spoglądając we własne odbicie, tak jakby mogło to rozwiązać jego problemy. Jakby spodziewał się we własnych oczach zobaczyć odpowiedź na dręczące go ostatnimi czasy myśli. – Przecież… Przecież kocham Selenę, prawda? – zdumiał go jego pytający ton. Dlaczego w ogóle w to wątpi? Przecież są już ze sobą tyle czasu, tak wiele ich łączy… no może nie wszystko, ale potrafią się dogadać.

***

Wera została sama w szpitalnym pokoju. James wybiegł. Zostawił ją. Samą. Z milionem skrajnych myśli. Zszokowaną. Nie potrafiła wytłumaczyć sobie, co właściwie zaszło między nimi przed chwilą. Wydawało jej się, że jeszcze czuje jego ciepły oddech na swojej skórze. Co jej odbiło? Nigdy nie należała do tej bandy głupich, pustych lasek, od jakich ostatnio roiło się na każdym kroku. Szanowała siebie i swoje ciało. Całowanie się z właściwie nieznaną jej osobą nie było w jej stylu. Biła się z myślami. Po dłuższym namyśle postanowiła sprawę zignorować i nie dopuścić więcej by doszło do tak intymnych sytuacji z Jamesem – nie znała go, miał sławną kuzynkę (a więc obracał się w tym towarzystwie) i niedawno ktoś próbował go zabić (zamiast niego ranił jej ojca) – to zdecydowanie nie robiło mu dobrej reklamy i wróżyło same kłopoty.

- Nie zapominaj, kim jesteś – powiedziała do siebie stanowczo, przypominając sobie mantrę swojej matki.

Wera miała właśnie wyjść by doprowadzić się do porządku w damskiej toalecie, gdy w drzwiach zatrzymał ją dochodzący z sali dźwięk. Początkowo nie potrafiła go zidentyfikować, przestraszyła się nawet. Szybko dotarło do niej jednak, że owy odgłos dochodzi ze szpitalnego łóżka, a konkretnie z ust jej ojca.

- Tato! Obudziłeś się! Tato, tato! To ja, Wera! – dziewczyna dopadła do Ilji i zaczęła chaotycznie mówić i na przemian śmiać się.

Ilja, choć zaczął odzyskiwać przytomność, za nic w świecie nie mógł zrozumieć ani słowa z tego, co starała się mu przekazać córka. Wiedział jedno – cieszył się, że dane jest mu znowu ją oglądać. Nagle do sali wszedł lekarz z dwiema pielęgniarkami, których zwabiły popiskiwania dziewczyny.

- Spokojnie, spokojnie, panienko. Pan Pudowkin musi odpoczywać. Nie chcemy przecież, żeby znowu stracił przytomność, prawda? – przemówił do niej spokojnym, wyzutym z emocji głosem.

Wera natychmiast się opanowała. Uśmiechała się już tylko do siebie.

- Tak lepiej. A teraz proszę nam pozwolić zaprać panienki ojca na dodatkowe badania. Musimy upewnić się, że po naszej interwencji nie ma żadnych powikłań.

- Tak, tak, oczywiście. Proszę wszystko sprawdzić – dziewczyna już spokojna, poczuła się nieco zawstydzona swoim wcześniejszym wybuchem radości i oblała się rumieńcem.

Ilja uśmiechnął się do niej i puścił oczko, gdy pielęgniarki wyprowadzały jego łóżko na korytarz. Chwilę później cała czwórka zniknęła za zakrętem. Wera wzięła głęboki oddech i powoli wypuściła powietrze z płuc. Wreszcie mogła odetchnąć. Tak chwila relaksu sprawiła, że zupełnie nie była przygotowana na to, co nastąpiło chwilę później. Za swoimi plecami usłyszała odgłos zbliżającej się w biegu grupy ludzi. Nim zdążyła się odwrócić otaczali ją ze wszystkich stron. Oślepiały ją flesze, ktoś podtykał jej kilka mikrofonów, wokół siebie widziała mnóstwo obiektywów – kamer i aparatów.

- Przepraszam… ja nie wiem, o co chodzi… To jakaś pomyłka – dukała zagubiona i oszołomiona.

„Jak czuje się Justin?”
„Czy młody wokalista też został ranny?”
„Skąd zna pani Biebera?”
„Gdzie możemy znaleźć Justina?”
„Czy była pani świadkiem wypadku?”
„Co panią łączy z Justinem Bieberem?”

- Ale ja nie znam Justina Biebera… - Wera miotała się oślepiona i zrozpaczona między reporterami.

***

Justin wracał do sali niepewnym krokiem. Nie miał pojęcia jak się zachować, co zrobić, jak się bronić. Liczył, że Wera zrozumie go, gdy wytłumaczy jej, kim jest naprawdę. Powie, że nie chciał być oceniany przez pryzmat swojej kariery, że chciał mieć kogoś, kto traktowałby go, chociaż troszkę normalniej. Spróbuje wyjaśnić, że to, co się między nimi stało, było dla niego… Niestety jego rozważania przerwał hałas dobiegający z korytarza, na którym znajdowała się sala Ilji Pudowkina. Przystanął i ostrożnie wychynął, by sprawdzić, co się dzieje.

- O nie… Tylko nie Wera… - wymamrotał, a krew odpłynęła mu z twarzy.

Nie miał wyboru. Wiedział, że go znienawidzi, gdy w ten sposób dowie się, że skłamał na temat swojej tożsamości, ale nie mógł zostawić jej na pastwę dziennikarzy. Z bolącym sercem ruszył w stronę zbiegowiska.

- Hej, mnie szukacie? – Justin przekrzyczał dziennikarzy i pomachał do nich z wyuczonym uśmiechem na twarzy.

Widział Werę tylko przez chwilę nim dziennikarze go oblegli. Stała w miejscu nie mogąc się ruszyć. Rozczarowanie i rozgoryczenie malowały się na jej twarzy. Coś jeszcze. Czyżby smutek? Nie, to nie to. Oczy Wery były puste, tak jakby mówiła mu: Nie chcę cię znać. Nie podchodź do mnie. Zaufałam ci. Też czułam to niewiarygodne przyciąganie między nami, komunię dusz, ale już nigdy nie dowiemy się, czy były to prawdziwe uczucia.

sobota, 12 maja 2012

Rozdział 4 "Odpowiedzialność za słowa i czyny"

Mijały kolejny godziny, a Wera wciąż siedziała przy łóżku ojca. Minęła już chyba doba, od kiedy ostatni raz spała, nie wspominając już o jedzeniu. Niewygodne szpitalne krzesło sprawiało, że drętwiały jej nogi, więc wstawała, co jakiś czas by je rozprostować, ale nie opuszczała sali zajętej przez Ilję. Jamesa akurat nie było, ale nie licząc ostatniej godziny, czuwał przy Pudowkinie razem z nią. Gdzie był chłopak – nie miała pojęcia. Zaczęła się już nawet zastanawiać, czy nie miał po prostu dosyć przebywania w szpitalu i postanowił się ulotnić. Bardzo szybko przekonała się o tym, jak błędne były jej rozmyślania. James wkroczył do sali z szerokim, choć zmęczonym uśmiechem. W rękach trzymał spore papierowe torby, z których dochodził Werę zapach ciepłego posiłku – chińszczyzny? Nie, to nie było to. Czuła, że to coś orientalnego, ale chyba bardziej wyszukanego niż makaron czy ryż w pudełku. Dopiero teraz Wera uświadomiła sobie, jak bardzo jest głodna.

- Pomyślałem, że zgłodniałaś – zakomunikował James i podał jej jedną z papierowych toreb.

- Co to? – zapytała dziewczyna szybko wyciągając kolejne pojemniki i ustawiając je na stoliku przed sobą – Ciekawie pachnie.

- Kung-pao, kuchnia syczuańska – odrzekł James pakując sobie do ust pierwszą porcję potrawy.

Kuchnia syczuańska nic Werze nie mówiła, ale od zapachu jedzenia i uczucia głodu zaczęło się jej już kręcić w głowie, więc zrezygnowała z dalszych pytań. Zjedli szybko, w milczeniu. Dziewczyna odezwała się dopiero wtedy, gdy James sięgnął po kubek by nalać jej kawy z termosu.

- Dziękuję ci. To bardzo miłe, że jesteś tutaj ze mną. – powiedziała Wera nieśmiało, nieco zawstydzona, że nie zaczęła od podziękowań zanim zjadła przyniesiony przez Jamesa posiłek.

Na policzkach chłopaka pojawił się lekki rumieniec. Odchrząknął nerwowo podając jej kubek i dopiero wtedy się odezwał.

- Nie ma za co. Czuję się odpowiedzialny, naprawdę nie chciałem, żeby tak wyszło. Nie sądziłem, że w ogóle może dojść do takiej sytuacji. Mam nadzieję, że wybaczysz mi kiedyś… - urwał zdanie w połowie, na jego twarzy malowały się trudne do zidentyfikowania uczucia.

- James… - Wera przysunęła się do chłopaka – nie winię cię za tą sytuację. Mój ojciec jest ochroniarzem, od kiedy pamiętam. Zawsze wiedziałam, że to niebezpieczny zawód. To cud, że do tej pory nic mu się nie stało.

- A twoja mama? Nie widziałem jej tutaj. Wie, co się stało? – zapytał chłopak, do którego dopiero dotarło, że poza Werą nikt Ilji nie odwiedzał.

Wera odwróciła się w kierunku okna, tak żeby James nie mógł zobaczyć jej twarzy. Poczuła w żołądku bolesny uścisk. Nie chciała opowiadać temu, jakby nie patrzeć, obcemu człowiekowi o swojej matce, nie chciała opowiadać o niej nikomu. Rany na jej duszy wciąż były zbyt świeże, wystarczyłoby tylko kilka wspomnień by znów się otworzyły. Ale czy pytanie już nie padło? Czy nie było już za późno by bronić się przed falą obrazów z przeszłości i bólem?

***

Gdy tylko Justin zadał Werze pytanie dotyczące jej matki, zdał sobie sprawę, jaką gafę popełnił. Uśmiech zniknął z twarzy dziewczyny, co zauważył, mimo że tak szybko odwróciła się do niego plecami. „Dlaczego zawsze muszę przy niej robić z siebie takiego kretyna – wyrzucał sobie w myślach – skoro nie ma tutaj jej matki to pewne, że coś jest nie tak. Pewnie jej rodzice są rozwiedli, albo matka zostawiła Werę, gdy była jeszcze małym dzieckiem, albo… – rozmyślał”.

- Moja mama – drżący głos Wery wyrwał Justina z transu – umarła rok temu. Chorowała od dawna. Zaczęło się dziesięć lat temu. Rak kości. Pięć lat temu choroba zaczęła się cofać. Myśleliśmy… Myśleliśmy, że walka z chorobą zakończy się zwycięstwem, ale wkrótce potem nastąpiła regresja. Wszystko działo się tak szybko. Rak zaatakował ze zdwojoną siłą. Chemia powoli przestawała działać, aż w końcu nie dawała już żadnych efektów. – drżenie głosu Wery przerodziło się w cichy płacz – Rok temu, gdy lekarze oznajmili, że nie mogą już nic zrobić, że pozostały tylko eksperymentalne terapie, odmówiła leczenia. Powiedziała, że chce umrzeć z resztką godności, która jeszcze jej pozostała. – tutaj głos dziewczyny się wzmocnił, Justin wyczuwał w nim trochę złości i poczucie krzywdy. – I umarła. W nocy. Była taka blada, taka spokojna, taka…

Wera zamilkła. Cisza zdawała się Justinowi jeszcze gorsza niż wyznanie, które usłyszał – potęgowała je. Bieber podszedł do dziewczyny i stanął przed nią. Siedziała wpatrzona w podłogę.

- Ja… nie wiedziałem. Naprawdę mi przykro, że znowu sprawiłem ci ból.

Nie odpowiedziała. Delikatnie chwycił jej podbródek i spojrzał w zapłakane oczy.

- Twoja mama musiała być wspaniałą kobietą. Z pewnością jest z ciebie dumna. Nigdy nie spotkałam kogoś tak… - Justin klęknął przed dziewczyną by mogli znaleźć się na równej wysokości. – silnego. Jesteś niesamowita, Wero, nie zapominaj o tym.

Tak bardzo chciał ją pocieszyć, powiedzieć coś, co odsunęłoby w niepamięć jego nieprzemyślane pytanie. Czuł na swojej twarzy ciepły, przyspieszony oddech brunetki. Ich usta dzieliły centymetry, wystarczyło tylko przybliżyć się jeszcze trochę by mogły się spotkać. I wtedy Justin podjął decyzję.

Rozdział 3 "Wahania nastroju"

- Eee… - chłopak jąkał się chwilę, ale trudno jej było ocenić dlaczego – James. James Cyrus.

- James Cyrus? Nie znam nikogo takiego, jesteś z tych Cyrusów? – kontynuowała Wera żałując w tej chwili, że nie jest fanką kolorowych magazynów i plotkarskich portali.

- Tak, tak. Miley to moja… ee… kuzynka – chłopak kręcił się niespokojnie i rozglądał na wszystkie strony, jakby sam był zaskoczony swoim pokrewieństwem z gwiazdą Disney Channel.

Wera nie drążyła tematu – albo chłopak kręcił, albo nie lubił mówić o swojej rodzinie, jeżeli chodziło o to pierwsze i tak by się nie przyznał, jeżeli o drugie, to nie było sensu go dręczyć.

- Ja mam na imię Wera. A teraz, skoro już się sobie przedstawiliśmy, byłabym wdzięczna, gdybyś opowiedział mi, co właściwie się wydarzyło. – oczy dziewczyny, choć wciąż wilgotne wydawały się już mniej smutne, emanowała z nich stanowczość i siła.

Usiedli. Justin, który w tamtym momencie był dla niej Jamesem, zrekonstruował przebieg wydarzeń. Widziała udrękę malującą się na jego twarzy, gdy po raz kolejny stawały mu przed oczami obrazy niedawnych wydarzeń, ale musiała poznać prawdę, w końcu chodziło o jej ojca. Gdy skończył i utkwił puste spojrzenie na przeciwległej ścianie zrobiło jej się naprawdę przykro. Zrozumiała, że poznanie okoliczności, w jakich jej ojciec trafił do szpitala nie było tak niezbędne, jak jej się na początku wydawało – w końcu niczego nie zmieniało, Ilja Pudowkin cudownie nie ozdrowiał i nie wyłonił się zza rogu by jak zawsze rozczochrać jej starannie ułożone włosy.

- Dziękuję – szepnęła Wera zawstydzona i położyła swoją dłoń na dłoni chłopaka.

***

Justin wiedział, że zachował się jak ostatni palant podając Werze nieprawdziwe imię, ale w tamtej chwili chciał się poczuć choćby odrobinę bardziej podobny do zwykłego człowieka, który nie musi zmagać się z sławą i bandą szalonych fanek, nawet jeżeli miałoby trwać to zaledwie kilka minut. Pragnął tego tak bardzo… Gdy Wera położyła swoją dłoń na jego, doszedł do wniosku, że jest to pierwszy prawdziwy dotyk od bardzo dawna. Dziewczyna pocieszała cierpiącego osiemnastoletniego chłopaka poznanego na szpitalnym korytarzu, a nie Justina Biebera – idola piszczących nastolatek. Podobało mu się to i podobała mu się Wera, a gdyby nie okoliczności… „Nie, nie, nie! Mam dziewczynę, jak mogę w ogóle tak myśleć – wyrzucał sobie chłopak – to na pewno przez to, co się stało. W jakimś filmie mówili, że adrenalina prowokuje takie zachowania”. Justin bił się z myślami, ale nie cofnął ręki. Skóra Wery była bardzo miękka i delikatna, a także nieco chłodna – „To z powodu stresu” – Bieber przypomniał sobie lekcje biologii, a konkretnie tematy o układzie hormonalnym. Z tych dziwacznych przemyśleń wyrwał go dźwięk telefonu, odebrał odruchowo.

- Justin, skarbie, to ty? Dzwonił twój agent i mówił, co się stało, na pewno nic ci nie jest? Może powinni zrobić ci jakieś dodatkowe badania. – Selena paplała gorączkowo.

- Wszystko dobrze. Zostanę w mieście jakiś czas, Kenny wstrzymał moje spotkania na najbliższy tydzień. – Justin kłamał w ostatniej kwestii, nie wiedząc właściwie dlaczego – Wybacz, nie mogę teraz rozmawiać, zadzwonię wieczorem, ok?

Chłopak rozłączył się nie czekając na zgodę Seleny. Zadziwiał siebie coraz bardziej.

piątek, 11 maja 2012

Rozdział 2 "Kim jesteś?"

***

Justin przyglądał się dziewczynie w milczeniu. Pierwszy raz czuł się w taki sposób – czuł się… winny. Nigdy nie zastanawiał się nad tym, jak ryzykują kolejni z jego ochroniarzy, czy mają domy i rodziny, za którymi tęsknią i do których pragną wrócić. I oto stała przed nim ona, walcząca z łzami szklącymi się w ciemnych oczach i przygryzająca malinowe wargi, córka jedynego ochroniarza, który musiał robić coś więcej niż odpędzać od Justina nachalne fanki i to kilka minut po rozpoczęciu swojej pracy. Chłopak bardzo chciał przerwać milczenie, pocieszyć jakoś dziewczynę. Złapał się nawet na myśli, że może gdyby ja przytulił, poczułaby się lepiej.

- Tak mi przykro, że… - zaczął, ale gdy spojrzała mu w oczy zabrakło mu słów.

Troska, smutek, rozpacz, ból i samotność, to wszystko było w jej niesamowitym, orzechowym spojrzeniu. Piękne miała te oczy – duże, lekko skośne z długimi, gęstymi rzęsami. To spostrzeżenie zachęciło go do poczynienia dalszych obserwacji. Dziewczyna była zgrabna, smukła, wręcz filigranowa. Jej alabastrowa cera, teraz zapewne bledsza niż zwykle, kontrastowała z gęstymi i długimi, ciemnymi włosami w kolorze ciepłego kasztanu. Była nieco niższa od niego, co sprawiało, że wydawała się jeszcze bardziej krucha i bezbronna. – Jestem idiotą… - pomyślał uświadamiając sobie, z jaką przyjemnością przygląda się dziewczynie, po czym zmusił swoje myśli do zmiany toru. Zamierzał właśnie dokończyć wcześniej rozpoczęte zdanie, gdy drzwi od sali operacyjnej otworzyły się i wyszedł z nich jeden z lekarzy.

- Państwo chcieliby pewnie wiedzieć, w jakim stanie znajduje się pacjent. Niestety nie mam żadnych pewnych informacji, w tej chwili wszystko jest możliwe, kluczowe będą następne 72 godziny. – powiedział spokojnie, bez cienia zdenerwowania, jakby mówił o suchym chlebie a nie o, być może, umierającym człowieku.

Tak nagle jak się pojawił, doktor zniknął i zostawił nastolatków skonsternowanych i zagubionych. Justin wstał. Musiał zrobić coś ze swoim poczuciem winy, postanowił więc pójść z dziewczyną do sali, gdzie leżał Pudowkin i dotrzymywać jej towarzystwa przynajmniej przez najbliższe 72 godziny. O spotkaniu z Blake Lively już dawno zapomniał, miał tylko nadzieję, że jego agent zdążył je odwołać – gwiazdy potrafią być bardzo złośliwe, gdy wystawi się je do wiatru. Bieber wstał akurat wtedy, gdy przenoszono Pudowkina do innej sali. Dotknął ramienia dziewczyny, skinął lekko głową w kierunku, gdzie właśnie zniknął jej ojciec, po czym powiedział:

- Bardzo mi przykro. Gdyby to ode mnie zależało, taka sytuacja nigdy nie miałaby miejsca. Musisz wiedzieć, że…

***

Wera nie chciała słuchać przeprosin chłopaka, więc ucięła jego wywód szybko zmieniając temat.

- Kim właściwie jesteś i jak się nazywasz? – zapytała rozglądając się niespokojnie.

Rozdział 1 "Wszyscy potrzebują siły"

Biel wszędzie wokół, charakterystyczny zapach środków czystości i chorych ludzi – Justin nienawidził wizyt w szpitalu. Siedział przytupując niespokojnie i uważnie nasłuchiwał odgłosów dochodzących z sali na końcu korytarza. Na wspomnienie niedawnego zajścia skrzywił się z bólu i strachu. Jak zza mgły pojawiały się kolejne obrazy – szkło, krew Pudowkina, motocyklista z bronią w dłoni. Miał na głowie kask, ale Bieber słyszał jego okrutny śmiech, był to dźwięk, który miał już na zawsze wyryć się w jego pamięci. – Całe szczęście, że karetka przyjechała tak szybko – pomyślał, gdy przez jego myśli przesunął się obraz bladego Pudowkina, jego zsiniałe usta i kleks czerwieni na piersi i plecach. Modlił się cicho, by ochroniarza udało się uratować i wyrzucał sobie początkowy brak zaufania do nowego pracownika. Jego rozmyślania przerwały krzyki pielęgniarki z drugiego końca korytarza:

- Panienko! Nie można tam teraz wchodzić, trwa operacja! Proszę czekać i być dobrej myśli.

Postać obok kobiety zwolniła kroku. Już nie tak szybko, ale wciąż stanowczo ruszyła w stronę miejsca, gdzie znajdował się Justin.

***

Wera starała się nie płakać, w końcu wiedziała, czym zajmuje się jej ojciec i liczyła się z tym, że pewnego dnia dojdzie do tego, że ochraniając jakiegoś snoba coś mu się stanie. Nie miała pojęcia, kogo tym razem pilnował, ale była pewna, że jak zawsze musiał to być ktoś z kręgu sławnych i bogatych. Wera zdawała sobie sprawę, że nie może wtargnąć na salę operacyjną, bo więcej mogłoby być z tego problemów niż pożytku – ruszyła, więc wolniejszym, ale wciąż stanowczym krokiem w kierunku miejsc dla oczekujących. Do tej pory wpatrzona była w swoje buty, jednak czyjeś miarowe przytupywanie kazało jej podnieść głowę. Na długiej ławce spostrzegła chłopaka w jej wieku, jego koszulkę znaczyły ślady dawno już zakrzepłej krwi. Siedział tam pobladły i zestresowany, raz po raz przeciągając ręką po ciemnych, średniej długości włosach. Miała osobliwe wrażenie, że gdzieś już widziała tę twarz, ale gdzie… Nie zastanawiając się długo ruszyła w kierunku chłopaka.

- Hej. Nie potrzebujesz pomocy? Ta plama… - przerwała, kojarząc fakty: siedział tu we krwi, ale nie był ranny, bo nie widziała w pobliżu żadnego lekarza, wydawał się znajomy i nieznany, jak potrafią tylko ludzie widziani w gazetach i telewizji, więc… - To ciebie ochraniał mój ojciec, prawda? To przez ciebie…

Głos łamał się Werze, słowa, które chciała wypowiedzieć więzły w gardle. Bała się, że jej ojciec z tego nie wyjdzie, ale sądziła, że dopóki nie powie tego na głos, nie będzie to prawdą. Chciała być silna i twarda, tak jak ją uczył, ale nigdy nie czuła się równie słaba i bezbronna. Stała przed tym chłopakiem i w milczeniu zmagała się z napływającymi do jej oczu łzami. Podbródek drgał jej delikatnie, przygryzała wargi.